Wietrzna Banda
Urlop. Kanary po raz kolejny. Po raz kolejny było genialnie. Po raz pierwszy na własną rękę i już pewnie nigdy inaczej nie pojedziemy. Ekipa w składzie Sliczki, Gonziaczki i Sumaczki. Co roku czekam na ten wyjazd jak na zbawienie i każdy wyjazd jest inny. Z braku opcji wybieramy Kanary, czego tak na dobrą sprawę wcale nie żałujemy bo wyspy są cudowne. Każda wyjątkowa ale dla mnie Fuerta będzie wygrywała zawsze ze względu na plaże, nie ma takich na żadnej z wysp. Dla mnie samo przebywanie na niej to samoczynne ładowanie baterii, a dodając do tego patrzenie na radość dzieciaków powoduje, że sensu to nabiera jeszcze większego.
Do tej pory zawsze były wyjazdy zorganizowane. Przelot, samolot i all inclusive. Jakoś do nas dotarło, że to jednak to nie do końca dla nas. Dlatego były poszukiwania całego domu. Dwadzieścia kliknięć w airbnb.com i poszło. Mieszkanie się nam bardzo podobało już ze zdjęć, jednak kiedy je zobaczyliśmy na żywca chyba wszyscy się zakochali. To co wydawało się minusem wyjazdu niehotelowego czyli przygotowywanie jedzenie samemu – dramat! :D szybko okazało się, że wspólne śniadania przy lekkiej wietrznej bryzie i cudnym wschodzącym słońcu to coś mocno pozytywnie na nas oddziaływującego. Podobnie było z kolacjami. Wygoda w robieniu czego się chciało, kiedy się chciało i jak się chciało była abstrakcyjnie nie do przebicia. Samą wyspę znaliśmy już dobrze, więc przemieszczanie się po niej było mocno sprawne. Jedyne z czego jestem ciut zły – najbardziej na siebie – to fakt, że na plażę Cofete pojechaliśmy dopiero na koniec. Szczerze powiedziawszy to jedno z piękniejszych miejsc jakie widziałem. Ma w sobie niesamowity klimaty, do tego jeszcze światło jakim nas uświadczyło zapadnie w naszą pamięć for ever ;) Poza nią było jeszcze cudne zatapialne Sotavento oraz wydmowe plaże z kamienistymi bunkrami tuż pod Corralejo oraz moje ukochane La Pared. Każda z nich jest cudna i na każdej mógłbym siedzieć nonstop.
Tym razem było duuuużo mniej czasu na zdjęcia. Z dwójką małych Słodziaków jest to zdecydowanie wyzwaniem, żeby porobić coś swojego i jakoś siły na to nie było za dużo. Przed wylotem byliśmy mocno ciekawi z Monią jak podróż będzie z Chłopakami wyglądała. Okazało się, że było mocno bezproblemowo. Jedynym minusem była logistka lotniskowo-samolotowa. Opóźnienia, spacerki do samolotu stojącego w średnio przyjaznej odległości niosąc na rękach małego DinoKlocka czy ‘przekochane’ stewardessy z Ryanair’a powodowały, że ciśnienie rosło w tempie niesamowitym. Rodzinkom zdecydowanie się nie poleca :) Szczególnie, że kupując sam lot charterowy w Itace wyszło by to nas taniej z o niebo większym komfortem podróży… Na miejscu chłopaki zdecydowanie dali radę. Fifi wygląda jakby był synem Boba Marleya i poza śmianiem się nie robił za wiele :) JJ zakochał się w basenie i nowym T-Rexie ( ma ich milion dwieście już ) do tego w odróżnieniu od zeszłego roku nie do końca mu się widziało kąpanie w słonej wodzie. Genialna sprawa obserwując jak to wszystko się co chwilę zmienia…
Pomimo permanentnych maratonów za Agencikami zdecydowanie wypoczęliśmy. Zdecydowanie i oficjalnie wielbię Fuertaventurę, wiem też, że jeszcze nie raz na nią wrócę! Zapraszam na kilka klatek… ;)))